Częstym tematem podejmowanym ostatnio w debacie publicznej są prawa kobiet. Organizuje się debaty, kongresy i marsze, które mają zwrócić uwagę na problemy dotykające „płci pięknej”. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy na pewno o takie „prawa” walczyły nasze prababki – sufrażystki? Ale po kolei. Niedawno odbył się V coroczny Kongres Kobiet. Oprócz wielu istotnych zagadnień dotyczących szeroko pojętej polityki społecznej i ochrony praw kobiet, jak co roku pojawił się postulat zwiększenia ich udziału w polityce. Postulat o tyle słuszny co kontrowersyjny w sposobie realizacji – metodą na polityczne „uruchomienie” pań miałoby być bowiem pójście o krok dalej wobec obecnie obowiązującego prawa i wprowadzenie na listach wyborczych zasady parytetu z zastosowaniem tzw. suwaka, który zagwarantuje kandydatkom równy dostęp, także do tzw. miejsc biorących. Uczestniczki kongresu, powołując się na statystyki, które wskazują na zaledwie 24-procentowy udział kobiet w polskim parlamencie, przekonywały, że
„nie chodzi o to, by prowadzić walkę płci, by odebrać komuś władzę. (…) Chodzi o to, żeby w naszym kraju była równowaga”. W imię „równości” zaczęto nawet rozważać powołanie partii politycznej.
Zastanawiam się o co tak naprawdę chodzi? O ile warto angażować kobiety w politykę, o tyle chyba nie warto ich przy tej okazji kompromitować. Postulat powołania kobiecej partii kojarzy mi się ze światem z „Seksmisji” – „Liga rządzi, Liga radzi, Liga nigdy was nie zdradzi!”. Czy kobiety muszą mieć swoją własne ugrupowanie? A jeśli tak, to zgodnie z zasadą równości należałoby powołać również Partię Mężczyzn. Istotą podziału sceny politycznej powinien pozostawać spór ideologiczny, spór o odmienne wizje państwa, jaką wartością dodaną będzie zatem stworzenie partii specjalnie dla pań? Czy postulat poprawy wskaźników demograficznych albo likwidacji biedy wśród polskich dzieci – które przywoływała Manuela Gretkowska jest problemem, który dotyczy tylko kobiet, czy może obojga rodziców? Czy naprawdę jesteśmy „grupą specjalnej troski”, której możliwość zrobienia kariery politycznej trzeba zagwarantować prawnie? Wydawałoby się, że system w którym przyznawano „punkty za pochodzenie” mamy już za sobą. Zawód polityka powinien przyciągać ludzi predysponowanych do pełnienia misji publicznej i nawet jeśli założenie to często w praktyce okazuje się utopią – tworzenie sztucznych procedur doboru kandydatów, w imię socjalistycznej zasady: „wszystkim po równo”, w praktyce może uruchomić jedynie mechanizm negatywnej selekcji, prowadząc do „łapanki” na listy wyborcze i w rezultacie zapełniania ław poselskich niekompetentnymi politykami (kobiety mimo wszystko nadal przejawiają mniejsze zainteresowanie czynną polityką i kandydatek do ław poselskich jest niestety znacznie mniej).
Kobiety w polityce stanowią wielką wartość, jesteśmy wrażliwsze społecznie, bardziej pracowite, konsekwentne oraz często lepiej wykształcone i twardsze od mężczyzn, ale walka z maskulinizmem sceny politycznej nie może nas sprowadzać do roli indolentnych marionetek, którym mężczyźni - posłowie w akcie dobrej woli pozwolą metodą „suwaka” zaistnieć w polityce, albo w ramach zastępczego dowartościowania kobiet zaczną panią minister nazywać Ministrą.
Manuela Gretkowska, założycielka Partii Kobiet, która w wyborach w 2007r. zdobyła zaledwie 0,28 procent głosów, przekonywała podczas Kongresu, że jej ugrupowanie nie odniosło sukcesu ponieważ
„to była mobilizacja bez pieniędzy”. Czyżby? Kandydatki Partii Kobiet startowały z list Sojuszu Lewicy Demokratycznej (partii dotowanej z budżetu państwa) w wyborach samorządowych w 2010 i kolejnych, parlamentarnych w 2011r., kilka z nich otrzymało dobre miejsca, a obecna szefowa partii – Iwona Piątek dostała „jedynkę” w Sieradzu. „Mobilizacja” dla Partii Kobiet zakończyła się jednak zdobyciem zaledwie 1 mandatu radnej. Może zatem problem leży gdzie indziej?
Może warto zmienić optykę spojrzenia na problemy zwykłych ludzi i zamiast prowadzenia dysput na temat gender, będącego de facto promocją fanatycznego feminizmu, zainicjować na przykład akcję zbierania podpisów pod obywatelskim projektem zmian w ustawie, który zabezpieczy biedną emerytkę lub bezbronną Kowalską przed utratą mieszkania za długi w nadproduktywnym e-sądzie? To jest obrona najsłabszych kobiet, naprawdę.
Jako kobiety mamy w polityce takie sama prawa ale i te same obowiązki. Dotychczasowy, choć znikomy udział pań w tej dziedzinie działalności publicznej uzmysławia, że jak się naprawdę chce – to można. Warto zatem zacząć sięgać „po swoje” bez ułatwień, metodą merytorycznej wyborczej rywalizacji jak równy z równym, udowadniając, że potrafimy się przebić i że poza pięknym nagim ciałem na billboardach mamy do zaoferowania jednak trochę więcej.
Post scriptum:
Ad vocem pytania Manueli Gretkowskiej:
„Czy słyszałyście polityków kłócących się o to jak wyciągnąć polskie dzieci z nędzy? Nie!”
Rzeczywiście nie słyszałam, rząd Prawa i Sprawiedliwości jako pierwszy, bezdyskusyjnie, po dwóch miesiącach sprawowania władzy, specjalną ustawą (
z dnia 29 grudnia 2005r. o ustanowieniu programu wieloletniego „Pomoc państwa w zakresie dożywiania" - Dz. U. Nr 267, poz. 2259) przeznaczył pół miliarda złotych z budżetu państwa na walkę z głodem wśród dzieci, o ulgach podatkowych i innych rozwiązaniach prorodzinnych nie wspominając – zachęcam Panią do zapoznania się z raportem dwuletnich rządów PiS.